Zrobiło się dziś zimno. Nagle, z dnia na dzień, temperatura spadła z 15 stopni do 4. Wieje jak *@!?&$*. „W końcu to Irlandia”, myślę z pokorą. Wiatr z deszczem łby moczy i urywa biednym przechodniom. Należę do tych szczęśliwców (hmm, czy na pewno szczęśliwców?), którzy nie muszą dziś nigdzie wychodzić. Dziecko chwilowo śpi. Teściowa zrobiła obiad. Mam czas tylko dla siebie. Wertuję kartki kalendarza. Trafiam na tekst z początku roku. Przecieram oczy ze zdumienia. Napisałam wtedy jak chciałabym się czuć na koniec roku. Coś na kształt postanowień noworocznych. Pamiętam dzień kiedy to napisałam. Trudno mi było wtedy myśleć o tym jak o postanowieniach. Nie byłam w stanie uwierzyć, że w ciągu roku cokolwiek się zmieni. Potraktowałam to jako tekst o marzeniach. Wyczytałam w jakimś poradniku, że należy wypisać swoje cele. Brzmiało to dla mnie trochę absurdalnie, ale nie miałam nic do stracenia. „Przynajmniej nie zostanie pusta kartka”, pomyślałam. Dziś siedzę, czytam i uśmiecham się pod nosem. Marzenia się spełniają…
rok temu dowiedziałam się, że czeka nas (mnie, dziecko i męża) wyprowadzka na Wyspę. Do Dublina, do Irlandii. Wcześniej mój mąż pracował na wysokim stanowisku w Warszawie. Żyliśmy sobie jak pączki w maśle. W pewnym momencie zaczęłam nawet przypominać pączka – przytyłam jakieś 20 kg w rok. Na początku podejrzewałam, że mam problemy z tarczycą… Jednak to nie była choroba. Można się tak spaść od jedzenia. Trzeba tylko maksymalnie ograniczyć ruch. W Warszawie byłam podrzędnym korpo ludkiem, mozolnie pnącym się po schodkach kariery. W korpo nie było zmiłuj. Większość pracy polegała na wykonywaniu nagłych, pilnych poleceń, oczywiście asap (natychmiast). Mimo ciągłych wewnętrznych buntów, które zdradzała moja mina mówiącą „zaraz cię zamorduję”, wykonywałam skrupulatnie wszystkie, mniej lub bardziej mądre polecenia. Większość czasu poświęcałam na pracę, która nie przynosiła firmie pieniędzy, a jedynie przysparzała dobrego PR’u kilku osobom. Codziennie, jak rasowy wielozadaniowiec, odporny na stres niczym stal na ogień, „gasiłam pożary”, sprzątałam „śmierdzące kupy” wyłażące z co któregoś maila. Wieczorami okazywało się, że moja odporność na stres to mit. Każdy dzień kończyłam wielkim żarciem i obowiązkowym piwkiem. Jak foka kładłam się na łóżku do góry brzuchem, albo na lewym boku, gdy brzuch bolał mnie od przejedzenia. Zmiana wagi wiązała się też ze zmianą garderoby. Szybko wpadłam w szał zakupów. Namiętnie chodziłam z mężem po galeriach, w poszukiwaniu nowych ubrań. Miałam duże wymagania – rozmiar, którego zazwyczaj nie ma już w sieciówkach i jeszcze to, żeby wyglądać jakbym wcale nie przytyła 20 kg… Oczywiście cudów nie ma. Dziś to wiem, spoglądając raz po raz do szafy na stosy ubrań z nieoderwanymi metkami. Wtedy też to wiedziałam, ale nie chciałam spojrzeć prawdzie w oczy. Zakupy koiły moje skołatane nerwy. To niesamowite, jak pod wpływem emocji można łatwo stracić zdrowy rozsądek. Schemat był prosty – ekscytacja nową zdobyczą, podniecenie, do czasu, aż za coś zapłaciłam. W domu ponowna przymiarka i rozczarowanie. Do pracy i tak wychodziłam w jednym zestawie, w którym czułam się bezpiecznie. Dżinsy, w które jakimś cudem się jeszcze mieściłam, koszulka oversize i żakiet, który nijak nie chciał się zapiąć. Dopiero niedawno, przymierzając jedną z kompulsywnie zakupionych sukienek, spojrzałam na sprawę obiektywnie. „To nie ze mną jest coś nie tak, tylko z tym ubraniem. Materiał jest beznadziejny, do tego kiepsko uszyte”, pomyślałam. Po czym zapisałam w kalendarzu: NIE KUPIĘ JUŻ NIGDY RZECZY, W KTÓRYCH NIE WYGLĄDAM DOBRZE.
W skrytości serca, pod powierzchnią rozumu, tak naprawdę marzyłam o tym, żeby zdarzyło się coś, co wyrwie mnie z tej beznadziei. Z tej miałkości życia. Na poziomie rozumu miałam plan, że już od jutra zacznę żyć inaczej, że wezmę się w końcu w garść. I tak co dzień, bez konkretnych działań, za to z rosnącym brzuchem i frustracją. Mój mąż (który wtedy nie był jeszcze moim mężem, bo ślub odkładałam na czasy, kiedy w końcu schudnę) w skrytości serca planował rozwinąć skrzydła na rynkach międzynarodowych. Pewnego dnia nasze najskrytsze marzenia się spełniły. Ja zaszłam w ciążę i miałam pretekst, żeby odpocząć od stresującej pracy. Dwa miesiące później jego projekt, pod wpływem niezwykle dziwnych okoliczności, zakończył się. Krótko mówiąc go zwolnili. Musieliśmy wszystko zmienić. Dziś myślę, że może po prostu zadziałało prawo przyciągania? W każdym razie pamiętam ten pierwszy moment, kiedy dowiedziałam się od męża, że stracił pracę. Serce podeszło mi do gardła, poczułam nagłe uderzenie gorąca, a w głowie pojawiła się myśl: „Jak to możliwe? Jak to mogło się NAM przydarzyć? Dlaczego właśnie teraz?”. Potem były krokodyle łzy, ogromne emocje. Jednak szok trwał krótko. Sytuacja się zmieniła, trzeba było jakoś zareagować. I żyć dalej, po prostu. I działać (to była rola mojego męża, na szczęście jest w tym bardzo dobry) i cierpliwie czekać na rozwój wydarzeń (to była moja rola, niestety). Potem nastąpiły długie miesiące ciąży. Poszukiwanie najlepszej z możliwych opcji rozwoju kariery przez mojego męża. Mniejsze lub większe napięcia, potęgowane niepewnością i buzującymi hormonami. Narodziny dziecka. Nieprzespane noce. Sprzątanie śmierdzących kup (sama dziś nie wiem co gorsze, te korpo kupy z emaili czy te z pieluch…). Musiałam włączyć swoją wielozadaniowość i nieustannie zgadywać, czego to dziecko ode mnie chce. Przynajmniej trochę schudłam, bo nie miałam już czasu na kolacyjki. Ale nie tak bardzo jak bym chciała. W końcu okazało się, że wyjeżdżamy do Irlandii. To było rok temu. Wtedy pomyślałam, że nasza Golgota się właśnie skończyła. Że wracamy na właściwe tory, do stanu pierwotnego. Wierzyłam, że będzie już tylko lepiej. Chciałam zapomnieć o tym życiowym zakręcie, na którym się znaleźliśmy. Chciałam czym prędzej wrócić do kolacyjek i zakupów, które tak skutecznie poprawiały mi nastrój. Kilka dni później okazało się, że moja mama jest chora. Nowotwór płuc, ostatnie stadium. Rozległe przeżuty, także do głowy. Pamiętam dobrze ten moment, kiedy usłyszałam w słuchawce jej zrezygnowany głos. Powiedziała: „To raczydło”, słysząc w odpowiedzi mój płacz rzekła tylko: „Nie rycz tak”. Czułam wtedy rozpacz, niedowierzanie i zupełny brak nadziei. To były nasze ostatnie wspólne święta bożego narodzenia. I tak obudziłam się „z ręką w nocniku”. A raczej w pieluszce.
Chwilowe bezrobocie męża to była bułka z masłem przy nowych problemach. Wtedy pierwszy raz pojawiła się w mojej głowie myśl, że naprawdę należy cieszyć się tym co się ma, póki to się ma. To zabawne, że w nowej rzeczywistości tęskniłam za dawnymi problemami. Poprzednia praca śniła mi się co noc. I nie były to koszmary, tylko nostalgiczne sny o raju utraconym. Dziecko, to nie była moja bajka. Nigdy nie byłam typem osoby, która marzy o dziecku. Nie rozczulałam się na widok bobasów, nawet nie miałam znajomych z dziećmi. Z drugiej strony zawsze wiedziałam, że chciałabym mieć rodzinę. No i wiedziałam, że z nas dwojga, to ja będę musiała dla tej rodziny poświęcić trochę ciała i życia. Mój poziom frustracji wzrastał proporcjonalnie do ilości relacji z po ciążowego dochodzenia do siebie kolejnych celebrytek. Wszystkie uśmiechnięte, obowiązkowo bez brzucha i zakochane po uszy w swoich maluszątkach. Nie znałam innych, prawdziwych matek. Teoretycznie mogłam pójść na spotkanie matek w okolicy. Ale bałam się, że mój angielski nie jest tak perfekcyjny, żeby swobodnie się komunikować. Tak naprawdę szukałam racjonalnych wymówek dla moich irracjonalnych lęków. Im dłużej siedziałam w domu, tym trudniej było mi z niego wyjść. Poza tym nie, chciałam słuchać innych matek, nie chciałam porównywać swojego dziecka do innych. Chciałam uciec od tego tematu. Pamiętam, gdy nadeszło apogeum mojej samotności, mąż chciał mi pomóc. Przyszedł z pracy i powiedział: „Słyszałem w pracy, że jest taki nowy popularny serwis, gdzie ludzie spotykają się w okolicy. Tinder. Zobacz sobie.”. Promyk nadziei rozświetlił moją głowę. Oczami wyobraźni widziałam już nowe koleżanki, z którymi spaceruję co dzień nad morzem i popijam popołudniową kawkę… Takie spotkanie jeden na jeden mniej mnie przerażało niż pójście do grupy osób. Szybko ściągnęłam aplikację na telefon, zarejestrowałam się, włączyłam geolokalizację i zaczęłam przeglądać zdjęcia potencjalnych znajomych. Wszyscy młodzi, sami mężczyźni, w jakiś dziwnych pozach… Nie tracąc nadziei pomyślałam, że zmienię preferencję na kobiety. Zdjęcia wzbudziły mój niepokój. Wszystkie kobiety jakieś takie wydekoltowane, w seksualnych pozach. Zaczęłam googlować i okazało się, że jest to serwis dla osób, które chcą się umówić na seks w okolicy. Oburzona, odinstalowałam aplikację z telefonu. Światełko nadziei zgasło na dobre. Dni mijały powoli. Często myślałam o mamie. Nie mogłam zrozumieć tego co się stało. Gdyby wtedy ktoś zaproponował mi, że cofnie czas, zgodziłabym się bez namysłu. Ale dziś wiem, że to doprowadziłoby tylko do chwilowej poprawy samopoczucia. Szybko wróciłabym do dawnych kompulsywnych zachowań. Zgorzkniałabym na dobre, żyjąc życiem, którego tak naprawdę nie chciałam. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie mam depresji. Tyle się naczytałam o depresji poporodowej. Wybuchałam gniewem niespodziewanie, przy każdej drobnej niedogodności. Mąż był zaniepokojony. Chciał mnie wspierać, ale ja miałam do niego o wszystko pretensje. Każdą propozycję zmiany zbywałam logicznymi argumentami. Jednak bez zmian moja sytuacja nie miała prawa się polepszyć. W końcu poszłam do psychologa. Nie miałam dużego wyboru, po prostu poszłam do polskiego psychologa, żeby na 100% zrozumieć, co do mnie powie. W gruncie rzeczy on niewiele mówił. Zazwyczaj ograniczał się do zadawania pytań i aktywnego słuchania, które potwierdzał słowami „yhmmm” i kiwaniem głową raz po raz. No i dawaniem zadań domowych na koniec każdej sesji. Zazwyczaj trzeba było coś napisać, albo przemyśleć, także nie sprawiało mi to dużej trudności. Pierwsza wizyta była dla mnie trochę dziwna. Nie wierzyłam, że jakiś obcy facet może mi pomóc. Zapamiętałam jedno zdanie: „Pracuję metodą behawioralno – poznawczą”. „Yhm, no fajnie, ale co mi do tego, jaką pan ma metodę?”, pomyślałam. Dopiero później okazało się, że to całkiem istotna sprawa. Bo była to metoda, jak to określiłam, dla odważnych. Na drugim spotkaniu psycholog mnie zaskoczył. Powiedział mi o przekonaniach. Nigdy wcześniej się z tym nie spotkałam. Wyjaśnił mi też, skąd się biorą frustracje i nauczył jak głęboko oddychać. Takie podstawy, ale uznałam tą wiedzę za przydatną. Zalecił mi też 2 sesje oddychania codziennie po 10 minut. Na kolejnych spotkaniach wyjaśnił mi też, że to normalne, że chcę się realizować w innych rolach niż matka i ostrzegał przed toksycznymi relacjami z ludźmi. Sama teoria. Zero własnych opinii. Ja mówiłam o sobie jak nakręcona. Lubię mówić o sobie, więc zaczęło mi to sprawiać pewnego rodzaju przyjemność. Przeczytałam kiedyś takie porównanie, że chodzenie do psychologa jest „prostytucją przyjaźni”. Jest coś na rzeczy. Rozmowa, zrozumienie, na koniec wyciąga się portfel i do widzenia, wchodzi następny klient. Z każdym tygodniem czułam się lepiej. Powoli zaczęłam stawać na nogi. Do momentu, gdy pewnego dnia mój mąż przyszedł wcześniej z pracy i powiedział, że go zwolnili. Bo zmieniła im się koncepcja. Pamiętam minę mojego psychologa, gdy mu o tym powiedziałam. To był dobry profesjonalista. A jednak jego mina zdradzała myśli: „Jak to możliwe?”. Pomógł mi wtedy zrozumieć dwie najważniejsze rzeczy. To, że nie da się uniknąć zmian. Że życie się toczy, zaskakuje, że ludzie przychodzą, odchodzą, umierają. A my mamy tylko wpływ na swoje reakcje oraz, że to, co się wydarzyło to przeszłość. Tego już nie ma. Dlatego trzeba wyciągnąć wnioski i przestać rozpamiętywać. Zawsze są dwa wyjścia – zmiana, albo akceptacja. W przypadku spraw ostatecznych pozostaje tylko akceptacja. Szkoda energii, żeby kopać się z koniem. W teorii wszystko było proste. W życiu ciężko mi było ruszyć z miejsca. Najpierw zaczęłam wyłapywać mechanizmy, które bezwiednie powtarzałam. Zaczęłam na siłę, z wielkim trudem zmieniać pewne drobne zachowania. Zaczęłam dostrzegać, co ma na mnie wpływ. Dopiero wtedy zrozumiałam, że zmieniając to, ja zaczynam mieć wpływ na swoje życie. I wtedy trafiłam na „SpecBabkę”, którą przeczytałam jednym tchem. To był punkt zwrotny. To zapoczątkowało serię zdarzeń, których sama bym się wcześniej po sobie nie spodziewała. I właśnie dzięki temu udało mi się zmienić kluczowe przekonanie. Dziś wiem, że wszystko da się zmienić. Dziś mam przekonanie, że poradzę sobie z każdą sytuacją. I wiem, że jestem SpecBabką. Choć na początku myślałam, że SpecBabka to jakiś konkretny rodzaj babki. Że SpecBabka musi biegać, zdrowo się odżywiać, kochać cały świat i powtarzać mantry wdzięczności o poranku. Ale zrozumiałam, że Specbabki są różne i na rożnych etapach. I łączy je przede wszystkim otwarta głowa na zmiany, na nowe przekonania, na inne kobiety. Ta najgłębsza wiara, która jest w każdej z nas. Takie banały… Wyśmiałabym jeszcze przed rokiem samą siebie. Dziś powiem, że to prawda. Ta historia wydarzyła się naprawdę. Mój mąż ma takie powodzenie: „Życie pisze za nas pewne scenariusze”. Tak było w naszym przypadku.
I od tej pory tego się trzymam. Irlandia, nowa rzeczywistość, poszukiwanie pracy, dziecko, wyzwania… O tym wszystkim napiszę „soon”(jak trafnie zauważył mój mąż, dla Irlandczyków wszystko jest soon 😉 ). Jeśli masz ochotę podzielić się swoim przemyśleniami, czekam poniżej w komentarzach 🙂 Arabella