07/29/2018

Najgorsza matka Ameryki

Ania Wierzbicka
Zapisz się na newsletter i otrzymuj specnewsy

Jedną z najważniejszych i najpiękniejszych cech w jakie możemy wyposażyć nasze dzieci jest samodzielność. Niektóre dzieci same działają w tym kierunku nadzwyczaj skutecznie, ogarniając temat bez pomocy z zewnątrz. Są rodzice, którzy wiedzą, że z wrodzonym genem przygody ciężko dyskutować. Natomiast inne dzieci na drodze do samodzielności potrzebują wsparcia.

Wydaje się, że rolą rodziców dzieci chętnych do samodzielnych działań jest baczna obserwacja, czy pociechy sobie nie robią krzywdy i dbanie o bezpieczeństwo. Rodzice pozostałych dzieci zaś powinni wspierać wszelkie przejawy niezależności, nie panikować, ewentualnie delikatne podnosić poprzeczkę i podsuwać doświadczenia, na których dziecko może się sprawdzić. Tyle w teorii. A jak to wygląda w praktyce?

Często nie mamy zaufania do poczynań naszych dzieci i wyręczamy je dla świętego spokoju. Bo tak szybciej, bo łatwiej, bo mniej się pobrudzi. W ten prosty sposób ograniczamy ich niezależność. Równocześnie zupełnie nieświadomie zapisujemy się do klubu rodziców helikopterów. I jak wszystko, to też ma swoje konsekwencje.
Wakacje to czas, kiedy dzieci wyjeżdżają na obozy i kolonie. Jak obserwuję, towarzyszy temu czasem dużo emocji po obu stronach, zwłaszcza gdy są to pierwsze samodzielne wyjazdy. Generalnie wiadomo, że są one potrzebne, aby dzieciaki uczyły się samodzielności. Bezcenne doświadczenia pierwszych przemoczonych wszystkich par butów czy „głodowanie”, bo pani kucharka nie gotuje jak mama, zdobywa się właśnie tak. Czasem bez znieczulenia. Obecne, przeciętne 10 dni poza domem z komórką przy uchu wydaje się idyllą, gdy uzmysłowimy sobie, że jeszcze niektórzy z nas pamiętają kolonie trzytygodniowe i to bez komórek. Dziś najgorsze, co może spotkać młodzież na wyjeździe, to brak zasięgu.

Jedne dzieci wyjeżdżają chętnie, drugie mniej. Część, wracając, wychodzi z autokaru z hasłem „nigdy więcej” na ustach, a inne płaczą, bo żegnają się z nowopoznanymi koleżankami. Reguł brak. Pół biedy, gdy rodzic wie, że z takich wyjazdów dla dziecka może generalnie wyniknąć tylko coś dobrego i śmiało puszcza swe latorośle na ten „poligon”, niezależnie od własnych obaw. Wszak doświadczenie zdobywa się w boju. Niestety obecnie, i to wcale nierzadko, można spotkać nawet nastolatki, które jeszcze nigdy nie wyjeżdżały same. Albo robią to bardzo rzadko. Pomijam tu kwestie finansowe, chodzi o tych, którym teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie. Gdy dodamy do tego szkoły, które bardzo często wycieczki w ramach zielonych szkół traktują po macoszemu i nie widzą w nich wychowawczej wartości, pojawia się pytanie – gdzie dzieciaki mają się teraz uczyć niezależności od rodziców? I co z tego wynika?

Samodzielność to zaufanie do siebie. To wiara, że sobie poradzę, nawet jeśli chwilowo coś idzie nie po mojej myśli. Że znajdę pomoc, gdy będzie trzeba. Że zawsze coś wykombinuję i rozwiążę problem. Że jak coś zawalę, to naprawię. Że to, co mówię i robię, jest wartościowe. Że innym można zaufać. To wszystko jest bezcennym zasobem na dorosłe życie. Dzieci, które są pozostawione same w codziennych sytuacjach, uczą się podejmowania decyzji, zaczynając od tych najprostszych, co prowadzi do naturalnej odwagi podejmowania później coraz trudniejszych wyzwań. To się dzieje stopniowo, w miarę dorastania. Samodzielnie. Ale gdy traktujemy 12-latka jak 7-latka i prowadzimy go we wszystkim za rączkę, wtedy nie można się dziwić, że 20-latek przejawia zachowania na poziomie liceum. Nauka jest wtedy o wiele trudniejsza, a i nierzadko obciach gotowy. Tylko jak potem wymagać od dorosłych ludzi odpowiedzialności, odwagi czy przebojowości? Popełnianie błędów jest jedyną drogą nauki życia i nikt tego za dzieci nie zrobi. Dlatego super byłoby im stworzyć możliwości doświadczania rożnych sytuacji od najmłodszych lat.

Pamiętacie może szum jaki rozpętał się w 2009 roku, gdy rozniosła się wiadomość o matce z Nowego Jorku, która pozwoliła swojemu wtedy 9-letniemu synowi samemu wrócić metrem z centrum miasta do domu? Dzieciak oczywiście bez problemów cało dojechał do celu. Co więcej, był niezwykle dumny z tego doświadczenia. Natomiast jego matkę – Lenore Skenazy- okrzyknięto najgorszą matką Ameryki. Stała się przedmiotem niemalże ogólnokrajowego linczu. Sprawa rozniosła się szerokim echem i pokazała, co myślimy o wychowaniu dzieci. W dużej mierze argumenty Lenore trafiały w próżnię, bo społeczeństwo amerykańskie trudno przekonać do tak wywrotowych teorii jak dzieci, chodzące wolno po ulicy. Uznano to za przykład niezwykle liberalnego podejścia do wychowania, w dodatku kompletnie nieodpowiedzialnego.
Niezniechęcona Lenore Skenazy poszła za ciosem i założyła ruch o wymowniej nazwie Free Range Kids czyli Dzieci Wolnego Chowu. Wydała także poradnik, w którym radzi rodzicom, w jaki sposób przestać martwić się nieustannie o swoje dziecko. Namawia w nim do zaprzestania bycia rodzicem-helikopterem, który przez przerwy sprawuje kontrolę i decyduje za dziecko. Pokazuje minusy takiego wychowania. Apeluje też o odwagę w przyznaniu dziecku prawa decydowania o sobie, oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe w danym wieku. Podkreśla potrzebę wprowadzenia dzieciom większej swobody, naturalnego kredytu zaufania, i w końcu, konieczności powstrzymania się od histerycznych rodzicielskich zachowań. Tylko wtedy dziecko ma szansę nauczyć się żyć bardziej niezależnie od rodziców. Skutki tego będą tylko pozytywne.
Wystarczy zrobić mały test. Poprośmy dziecko o wykonanie jakiegoś zadania ciut powyżej jego możliwości, tak aby musiało się zebrać na odwagę i trochę pogłówkować. W większości przypadków będziemy mile zaskoczeni, jak fantastycznie sobie z tym zadaniem poradzi. A wyraz dumy i satysfakcji w jego oczach będzie dla nas, i dla niego, największą nagrodą i zachętą do dalszych wyzwań. Warto spróbować.

A Wam która koncepcja jest bliższa – rodzic-helikopter czy wolny chów? Złoty środek leży gdzieś pomiędzy, ale wg mnie wcale nie łatwo go znaleźć. Dla każdego oznacza co innego. Mamy tendencję przesadzać w jedną, bądź w drugą stronę. Zatem balansujmy i szukajmy równowagi.
Jak myślicie, w jakim wieku powinniśmy zachęcać dzieci do wykonywania pierwszych samodzielnych czynności? Na co im pozwalać, gdy mają 5, 10 i 15 lat? Jakie jeszcze inne cechy powinniśmy kształtować u dzieci, aby mogły na sobie polegać? Bo przecież o to w tym wszystkim chodzi, aby wychować ich tak, aby wiedziały kim są i wiedziały, że sobie poradzą niezależnie od okoliczności. To daje ogromną siłę.

 

 

Ania Wierzbicka – totalnie niepoprawna optymistka. Fanka prostych przyjemności. Czujna obserwatorka ludzi i życia. Niestrudzona poszukiwaczka 101. punktu widzenia. Kompletnie zafiksowana na punkcie rozwoju osobistego. Miłośniczka gór, książek, dobrego humoru i po prostu fajnego życia.