Głęboko wierzę, że dzieci przychodzą na świat między innymi po to, aby nas dorosłych czegoś nauczyć. Dlatego warto je mieć. Gdy mamy jeszcze trochę szczęścia, to przy okazji poznamy mądre matki, które czasem podzielą się z nami naprawdę cennymi radami. Według mnie, powinniśmy kolekcjonować je jak perły w swoich szkatułach z kosztownościami. Jedną z najważniejszych życiowych lekcji otrzymałam, jak to bywa przez przypadek, od matki z którą wysiadywałyśmy godziny, gdy nasze pociechy fikały na zajęciach karate.
Dzieciaki miały wtedy po mniej więcej 9 lat i już całkiem dobrze sobie radziły. Przyznam szczerze, że przyjemnie było patrzeć, jak rządek młodych adeptów karate w białych kimonach w jednym rytmie naśladował Senseja i opanowywał kolejne kroki w kata (sekwencje kroków i wymachów rąk i nóg). To wcale nie było proste! I gdyby na tym kończył się trening, dzieciaki pewnie ćwiczyłyby do dzisiaj. Ale karate składa się także z kumite, czyli walk zawodników jeden na jeden. To wymagało już nie tylko precyzji i techniki, ale też czegoś, czego akurat nasze dzieci nie posiadały – chęci do walki. Nie były też gotowe, aby regularnie zbierać łomot od innych – to kompletnie nie była ich bajka. Znałyśmy dzieciaki na tyle dobrze, że wiedziałyśmy, że to tylko kwestia czasu, aż odmówią uczestnictwa w zajęciach. W tamtej chwili jednak jeszcze dzielnie dawały się obkładać przeciwnikom kolekcjonując kolejne siniaki.
Gdy tak patrzyłyśmy na tę trenującą na sali młodzież, każda z nas snuła marzenia o tym, jak nasze dzieci robią kolejne stopnie, ich pasy zmieniają kolory a rywale na turniejach zostają odprawieni z kwitkiem. Jednak równocześnie po cichu zastanawiałyśmy się, ile nasze dzieci jeszcze wytrzymają. Sprawę lekko komplikował fakt, że obie zgadzałyśmy się, że karate to świetny sport, zwłaszcza dla chłopaków, i wierzyłyśmy, że warto go kontynuować. Bo dyscyplina, bo umiejętność samoobrony, bo pewność siebie. Pytanie brzmiało: czy oni będą w stanie znaleźć w sobie to coś, co pozwoli im wygrywać na macie? Bez tego dalsze treningi nie miały sensu. Niestety nie znałyśmy na nie odpowiedzi.
Pod koniec czwartej klasy nastąpiło to, co miało nastąpić, a więc Młody kategorycznie uznał, że dla niego przygoda z karate się skończyła. I choć poświęcił tej dyscyplinie 5 lat, nie było mowy o kontynuacji. Swoją drogą podziwiam asertywność dzieci – nie to nie. I koniec. Dla nich to takie proste. Moje wyobrażenie o synu – mistrzu karate zbladło do zera. Prawdę mówiąc, miałam mieszane uczucia, bo byłam przekonana, że szkoda rezygnować. Szykowałam się do przekonywania Młodego, żeby trenował dalej.
Na szczęście te piątkowe popołudnia spędzałam z kobietą, która była doświadczoną mamą trójki fajnych dzieci. Ja, nieopierzona matka jedynaka, mogłam jej tylko słuchać. I gdy nadszedł dzień, w którym spotkałyśmy się na zajęciach ostatni raz, i gdy zwierzyłam się jej, że będę Młodego przekonywać do dalszych treningów, usłyszałam od niej na wskroś mądrą rzecz – Odpuść. Przecież nie zrobisz z jabłka gruszki.
No właśnie. Tylko i aż tyle. To zdanie było tak trafne, że ciężko było z nim dyskutować. Jabłko to jabłko, a gruszka to gruszka. Przecież nie sprawię, że mój syn, w którym nie ma grama agresji i który tak naprawdę nie chce walczyć, odnalazł się w typowym sporcie walki. Pozostało mi uszanować jego decyzję, bo najwidoczniej, mimo młodego wieku, on znał siebie lepiej niż ja jego. Tak też zrobiłam.
To niezwykłe zdanie zostało ze mną na długo i – prawdę mówiąc – bardzo ułatwiło mi życie. Odtąd stosuję je w wielu sytuacjach. Raz na zawsze pozbyłam się chęci zmieniania mojego dziecka w kogoś, kim nie jest. Uwrażliwiłam się na to, aby je naprawdę dobrze poznać i nie robić mu krzywdy naginaniem do rzeczy, które nie są zgodne z jego charakterem. Teraz gdy jesteśmy w oku cyklonu, bo Młody jest w siódmej klasie i za rok będzie wybierał profil w liceum, ta zasada jest jeszcze bardziej aktualna. Wierzę, że jest duża szansa na to, że słuchając siebie, postawi na takie przedmioty, które w przyszłości pozwolą mu na wykonywanie zawodu zgodnego z jego prawdziwymi umiejętnościami.
Nieświadomie na mądrości owej przypadkowo spotkanej matki skorzystał mój mąż. Zeszłam mu z głowy, uznając, że zmiana faceta w okolicach 40. urodzin nie ma sensu. Beneficjentami stali się w zasadzie wszyscy z mojego bliższego i dalszego otoczenia, bo nauczyłam się przyjmować ludzi takimi, jakimi są. Nie mam zapędów do wchodzenia z butami w ich życie. Skoro im coś nie przeszkadza, to mnie ma przeszkadzać? Oni są ze sobą cały czas, ja na jakąś chwilę, więc dajmy sobie spokój z tymi zmianami.
Ta zasada działa także w drugą stronę – uważniej pilnuję swoich granic, aby nikt nie próbował zmieniać mnie. Sorry, ta wersja już tak ma. O wiele łatwiej jest je postawić, gdy wiesz, że Tobie także należy się szacunek, za to że jesteś jaka jesteś. Wyobraź sobie, że zmieniasz się na życzenie każdej osoby, której coś w Tobie nie pasuje – matka, ojciec, siostra, teściowa – lista może być długa a każdy coś by chętnie zmienił. Tylko kim byś wtedy była? Na pewno nie sobą, tylko zlepkiem cudzych oczekiwań. A to przepis na życiową katastrofę.
P.S. Młody znalazł sobie inny sport – badmintona i jest bardzo zadowolony. Chodzi na zajęcia chętnie i, choć już nie będzie mistrzem karate, nowa dyscyplina sprawia mu prawdziwą frajdę. I o to chodzi. A ja się cieszę razem z nim.
Ania Wierzbicka – totalnie niepoprawna optymistka. Fanka prostych przyjemności. Czujna obserwatorka ludzi i życia. Niestrudzona poszukiwaczka 101. punktu widzenia. Kompletnie zafiksowana na punkcie rozwoju osobistego. Miłośniczka gór, książek, dobrego humoru i po prostu fajnego życia.