Najczęściej ludzie marzą o tym, czego nie posiadają.
On chce więcej pieniędzy, ona pragnie pięknej figury, ktoś tam miłości, a ktoś inny zdrowia.
Nie myślimy o życiu w kategoriach doświadczania, tylko w kategoriach posiadania.
Posiadanie nie jest niczym złym, ale doświadczanie… Ach… To doświadczanie sprawia, że zaczynasz myśleć nie o tym, ile będziesz żyć, ale jak będziesz żyć.
Czekałam z tym wpisem dwa miesiące. Planowałam najpierw napisać e-booka, ale doświadczeń mi przybywa a pamięć najlepiej wspomagać przez spisane wspomnienia.
Końcem lutego wyjechałam na Sri Lankę – spontaniczna wyprawa, która była nie tylko przygodą, ale nieustannym procesem wychodzenia ze swojej strefy komfortu i uczenia się wielu rzeczy od nowa.
Zaczęłam spisywać w humorystyczny sposób moje nieudolne próby wchodzenia w rolę nieustraszonej podróżniczki. Swoje obserwacje publikowałam na prywatnym koncie, na facebooku. Nazwałam siebie Królową Pozytywnych Podróży – trochę z ironią, trochę z dystansem. Wielu moich znajomych zaczęło mnie namawiać na prowadzenie zabawnego podróżniczego bloga. Kto wie, może w przyszłości…
Dziś dzielę się z Tobą swoją przygodą. I nie jest to lekcja geografii, jest to raczej lekcja pokory, akceptacji swojej bezsilności, mierzenia się z inną kulturą oraz swoimi przekonaniami i nawykami.
Czas czytania: 10 min jednym tchem.
Oto 17 dni nieustannego wychodzenia ze Strefy Komfortu na pięknej, zróżnicowanej, dzikiej, pokojowej, zaskakującej Wyspie. Część pierwsza.
Muszę się przyznać, że wczoraj byłam wszystkim zestresowana.
Ludźmi, jedzeniem, tym, aby mnie nie oszukano czy nie naciągnięto.
Jak wylądowałam, chciałam zaoszczędzić na taksie i szukałam tuk tuka. Była 2- ga w nocy, więc w końcu skusiłam się na pojazd, którzy przypominał skrzyżowanie starej Łady ze Smartem – był mały i brzydki. Kierowca zarządał zaakceptowaną przeze mnie kwotę tysiąca rupii i
pojechaliśmy…
Nie chciałam od razu wydawać zbyt dużej ilości pieniędzy, zwłaszcza na taksówki.
Ostatecznie kierowca SmartŁady nie wiedział jak dojechać, więc gps w moim roamingu kosztował mnie 2 stówy! Ładna oszczędność.
Powoli zaczynam ogarniać więcej i trochę bardziej się wyluzowywać.
Dziś cały dzień w podróży. Byłam w sierocińcu dla słoni i w Dambuli – świątyni buddyjskiej.
Jutro wybieram się na Lion’s Rock – Sigiriya.
I tu znów cenowa ciekawostka. Wejście dla obcokrajowców – 4,5 tys rupii (ok 120 zł) a dla lokalsów 50 ( 14 zł). Podobnie jest z innymi usługami i produktami, gdzie za wino czy wodę można zapłacić 3 razy więcej niż w Polsce.
Z przyjemnych rzeczy – piękne widoki, nowe doświadczenia, inna kultura w praktyce, nie tylko teorii i totalny brak czasu na pracę – choć miałam zamiar odrobić kilka zaległości wśród palm.
Zjadłam pyszne śniadanie. Jak ktoś mnie niedługo zapyta, co ostatnio głupiego zrobiłam, to przyznam, że zjadłam liścia, gdzie była jakaś paćka, która była jadalna, a liść nie był… Uświadomiła mi to gospodyni domu, która podała śniadanie, gdy już kończyłam konsumpcję niejadalnego liścia.
Choć z drugiej strony – to, co da się skonsumować nie może być niejadalne, prawda?
Drugie faux pass, dzięki któremu mogłabym wygrać kasting do “Głupiej i głupszej” to moja deklaracja, że nie chciałabym jechać pociągiem w 3 klasie z kurczakami, na co usłyszałam, że w 3 ciej klasie jeżdżą lokalsi i są w 100% ludźmi… Nie powiem, od kogo usłyszałam o tych kurczakach, gorsze, że obie te rzeczy zrobiłam przy gospodyni domu, w którym spałam… Podejrzewam, że od tamtej pory może ona mieć złe wyobrażenie o inteligencji Polaków.
Z rzeczy ciekawszych – weszłam na Sigiriyę. Daję słowo – nie wiem, jak wchodzą tam turyści po 60-tce. A jest takich wielu. Szacun.
Dowiedziałam się wiele o przyprawach świeżo mielonych. Nic już nie pamiętam, ale wiem że Polska dzięki nim mogłaby uniknąć kryzysu medycznego związanego z brakiem lekarzy.
Po Sigiriyi pojechałam do Kandy. 2 godziny szukaliśmy z kierowcą adresu hotelu. Już myślałam, że to hotel widmo, ale w końcu odnalazł się wśród skał – dobrze, że nie wśród chmur, jakby sygnalizowała nazwa – Seven Heaven…
Jutro jadę pociągiem (podobno bajeczne widoki), pomijam fakt, że 200 km pociąg jedzie 7 godzin.
Przysięgam – w Polsce już nigdy nie będę narzekać na kolej.
To chyba tyle z dzisiejszego dnia.
A! Jeszcze jedno – udało mi się kupić lokalną whisky. Jeszcze nie wiem, co z nią zrobię. Wypiję?
Przygód i wtop ciąg dalszy.
Co się zatem wydarzyło dziś?
Niech to zdjęcie Was nie zmyli. To szczery szyderczy śmiech z siebie samej.
Tym razem spałam w a’la eksluzywnym hotelu, gdzie na powitanie dali mi na tacy zwinięty gorący ręcznik i nie wiedziałam czy to jakiś psychologiczny test, czy mam ręce sobie tym wytrzeć.
Byłam sprytna – popatrzyłam, co inni robię i zrobiłam to samo. Założyłam na głowę.
Żartuję, rzecz jasna.
Podobnie zaskoczono mnie 2 dni temu.
Gdy byłam na Sigiryi, zaraz przed wejściem na górę, z głośników włączyli jakąś pieśń, która brzmiała jak mix muzyki cyrkowej z tureckim popem. Może mój opis nie jest właściwy, bowiem mam słuch jakby mi słoń na ucho nadepnął i nie stało się to wtedy, gdy byłam w sierocińcu dla słoni, o której to wizycie Wam już pisałam, ale tak w ogóle. Mam tę przypadłość od zawsze.
W tym momencie wszyscy stanęli.
Stanęłam i ja.
Dokładnie tak jak w Warszawie, gdy zaczynają wyć syreny ku czci Powstania.
Stałam, myślałam. Czy to ukryta kamera, test psychologiczny czy może ich hymn, grany z nieustalonych przyczyn? Nawet psy i małpy w parku się zatrzymały. To coś znaczyło… Ale co?
Włączył się mój zmysł detektywistyczny… Jak skończyli, chciałam wszcząć dochodzenie, ale zobaczyłam przed wąskim wejście na szczyt grupę Azjatów grubo po 60-tce i zaczęłam biec, żeby wyprzedzić ich przewodnika. Muszę przyznać, że gdyby nie ten manewr, wejście zajęłoby mi z godzinę dłużej. Gdy schodziłam w dół, najwolniejszy Azjata był dopiero w połowie.
Niestety, nie byłam tak bystra, gdy zamawiałam hotel z gorącymi ręcznikami. Przy wystawianiu rachunku, dodali mi 30% podatku. Cena przekroczyła koszt doby w Hamton by Hilton w Krakowie. Poza trikiem z gorącymi ręcznikami i ładnym widokiem, hotel zaserwował łazienkę z czasów Tygrysów tamilskich – czyli tak jakby u nas z okresu Solidarności. Jednym słowem – czas świetności hotelu dawno minął.
Tak samo dałam się nabrać jak kupowałam spodnie.
Nieopodal sierocińca dla słoni był bazar. Pomyślałam: kupię sobie gacie – przewiewne, lekkie, oczoje.. wpadające w oczy.
Wybierałam, przebierałam, zdecydowałam. Stwierdziłam, że cena 2000 rupii nie jest wygórowaną – ok 57 zł.
Kupiłam.
Dziś w przyzwoitym sklepie w Kandy znalazłam lepsze portki za 600 rupii. O nie… Przepłaciłam prawie 4 razy. Popsuło mi to humor. Ale odzyskałam go, przypominając sobie, że pewna koleżanka Julia, której nazwiska nie chcę zdradzać w tym momencie tak samo się nabrała. Tylko na spódnicę. Ale w jej przypadku zakupiona spódnica okazała się męskim odzieniem! ;P
Gdy już poprawiłam sobie humor, kupiłam jeszcze 2 pary.
Zaliczyłam natomiast postępy z negocjowaniem ceny za jazdę tuk-tukiem. Targuje się, ile wlezie. Okazuje się, że strategia na focha działa i tu. Robię także postępy w sri lankijskim angielskim. Jak już nie mogę się dogadać, mówię po polsku i problemy przestają istnieć.
Gdy wysiadłam dziś z pociągu, miałam wrażenia sensoryczne, które towarzyszyły mi kilka lat temu, kiedy byłam na szkoleniu w Europolu – w Hadze i Amsterdamie – a mianowicie unoszący się zapach trawki.
Nie spodziewałam się tego na Sri Lance.
Kadzidełka – owszem. Zapach curry – owszem. Ale trawka?
Przyznam się publicznie. Nie wiem, czy to wstyd, czy nie – nigdy nie paliłam trawki poza 1/3 jointa, którego wypaliłam we wspomnianym Amsterdamie w 2007 roku, na spółkę z moją francuską koleżanką i jej mężem. Europol zobowiązywał. Nie chcieliśmy przesadzać.
Kto wie, może to moja kolejna szansa po 10 latach?
Gdy więc już rozgościłam się w a’la centrum miasta Ella (w górach, gdzie 120 kilometrów jechałam 7 godzin), zauważałam, że zdecydowanie panuje tu klimat rasta i wiele osób chodzi z dredami (chyba że jest to efekt braku grzebieni na takiej wysokości geograficznej).
Muszę przyznać, że jazda 3-cią klasą była bardziej sprytna niż myślałam. Co prawda 2 -ga oferowała wygodniejsze i szersze fotele, ale okazało się, że pobiegło tam tak wiele osób, że połowa stała. My natomiast – Królowie klasy trzeciej – mieliśmy tyle miejsca, że mogliśmy położyć się w poprzek na 3 siedzeniach a obok położyć jeszcze bagaże.
Nagle zniknęło poczucie dyskomfortu spowodowane tym, że na dworcu po prostu odmówiono mi sprzedaży biletu w lepszym wagonie.
Mogłoby to uderzyć w moje poczucie własnej wartości na długie lata, mogłabym niemiło wspominać Sri Lankę przez taką dyskredytację, ale właśnie w tym momencie zrozumiałam, że w ten sposób zostałam wyróżniona.
Lankijskie linie o dumnie brzmiącej nazwie Rhino – Nosorożec wygląda mniej więcej jak mix naszych starych osobowych z nowocześniejszymi TLK.
Za air-condition robią wiatraki przytwierdzone do sufitu i otwarte w całym pociągu drzwi i okna.
Jedyne obawy, które miałam to brak ubikacji w tych wagonach. Z uwagi na powyższe – jako Królowa Pozytywnych Podróży postanowiłam nie sikać, co wiązało się z unikaniem wszelkich napojów od śniadania.
Podejrzewałam, że być może są tam jakieś ubikacja w postaci dziury w podłodze, za co trzeba będzie jeszcze zapłacić.
Moje obawy miały uzasadnienie. Gdy byłam przedwczoraj w Dambulli – świątyni buddyjskiej pobierano 100 rupii za dziurę w podłodze. Byłam nieco zmieszana, ale pomyślałam: „Dobrze, że ćwiczę cross-fit, pozycja na skoczka nie jest mi obca!”
Niestety, dopiero po tym, jak już skorzystałam z dziury, zdenerwowana brakiem papieru, okazało się, że po drugiej stronie były przyzwoite toalety.
To samo spotkało mnie w pociągu. Nie piłam 10 godzin, żeby nie sikać. Pod koniec podróży okazało się jednak, że są w pociągu toalety z sedesami! Wow! Co więcej tutejsza technologia (wąż z wodą do opłukiwania sedesu zamiast szczotki) oraz zakaz picia piwa, wina etc. w pociągach powoduje, że są one znacznie czystsze niż te w Polsce.
Jednym słowem – klasa trzecia posiadała toalety godne pozazdroszczenia nawet przez Inter City.
Dziś wydarzyło się wiele nieprzewidywalnych rzeczy.
Zanim obudziłam się z obłędnym widokiem na góry i zielone wzgórza za oknem, przeżyłam mroźną noc. Przypomnijmy, że średnia temperatura na Sri Lance to pewnie jakieś 25 stopni, więc gdy temperatura spada poniżej 10-ciu, nikt nie jest gotowy na taki Armagedon.
Wspomnę, że w wielu tutejszych domach nie ma tradycyjnych okien, albo tylko udają tradycyjne i mają szpary na 3 cm.
Spałam dziś w spodniach i kurtce, które wzięłam, dzięki Bogu, tylko dlatego, że głupio było pojechać na lotnisko w japonkach i spodenkach, gdy kilka dni temu padał jeszcze u nas śnieg.
Dziś poznałam wiele fantastycznych osób. Spontanicznie weszłam w grupę ludzi stojących na przystanku autobusowym. Byli tam – Niemiec pochodzenia rosyjskiego, Francuzka, Chinka i jakaś para. Potem okazało się, to sympatyczna para z Krakowa.
Dowiedziałam się, że jadą na wodospady.
Świetnie – pomyślałam – pojadę i ja.
Gdy nadjechał szalony autobus z Buddą na przedniej szybie i muzyką, którą określiłabym Disco Lanka, miałam wątpliwości, czy to dobra decyzja.
Wątpliwości rosły wraz z mdłościami i każdym kolejnym zakrętem. Widok przez szybę w przełęcz napawał mnie tak strachem, jak i pewnością, że jeden błędny ruch kierowcy mógłby spowodować, że wspomniano by o mnie w wiadomościach TVP a może nawet TVN jako jednej z polskich ofiar srlilankijskiego wypadku drogowego.
Modliłam się tylko o jedno – by zmieniła się muzyką w głośnikach na bardziej spokojną, może romantyczną. Zakładałam, że taki obrót sprawy mógłby uspokoić nieco stransowanego kierowcę. Nie wiedziałam jednak, czy zwracać się do Boga, czy do Buddy.
Dojechaliśmy.
Żałowałam, że nie miałam w torbie żadnych gaci do kąpieli. Akurat ubrałam takie bardziej eleganckie. Niezbyt mogły udawać dolną część stroju kąpielowego.
Nijak nie mogłam wskoczyć do wody, gdzie byli sami faceci. Do tego w większości lokalsi.
Wahałam się. Myślałam. Analizowałam. Jednak nie miałam tyle odwagi. Serce mnie bolało, bo woda mnie kocha a ja kocham wodę. Przeżyłam podróż szalonym autobusem i nie skorzystać? Ale nie. Postanowiłam, że jutro wrócę w kąpielowych gaciach.
———————————————————————————————————
Jesteśmy w połowie podróży na Sri Lankę. Kolejną część postanowiłam zostawić na następny tydzień.
Wierzę, że jedna podróż może zastąpić tysiąc książek, sto szkoleń, dziesiątki coachingów i sesji psychoterapeutycznych. Nie powinnam tego pisać, bo narażam własny biznes, ale co tam…
Trening wychodzenia ze strefy komfortu jest zawsze przyjemniejszy wśród palm i dzikich plaż.