01/28/2016

Skalpel Chodakowskiej, czyli moja przygoda z odchudzaniem.

Arabella O’Baker
Zapisz się na newsletter i otrzymuj specnewsy

W tym roku postanowiłam się ostro wziąć za siebie. Nie pierwszy raz. Jednak w tym roku mi się udaje. Straciłam już prawie trzy kilogramy i regularnie ćwiczę. Dlaczego? 

W zeszłym roku też próbowałam. Jednak nie udało mi się schudnąć. Chciałam ale się bałam. Karmiłam dziecko piersią. Lepiej się zanadto nie ruszać, lepiej się nie forsować, lepiej się nie odchudzać tak na serio, bo jeszcze toksyny przedostaną się do mleka… Mieszanka takich myśli przeplatała się z melodią o tym, że przecież chciałabym być znów szczupła. Jak wtedy, gdy poznałam swojego męża. Kilka lat temu. Potem byłam tylko większa i większa. Choć mi to przeszkadzało, nijak nie mogłam się rozstać z tym stylem życia, który rujnował moją sylwetkę i moje zdrowie. Obżeranie się przy każdej okazji to problem. Dziś wiem, że nie kochałam jeść. To była moja najłatwiejsza i najszybsza rozrywka, dlatego ulubiona.

Jedzenie kompulsywne.

Jadłam by ukoić smutek, żal, ból. Jadłam by wyrazić radość. Jadałam szybko, łapczywie, jak zwierz. Rzadko jadłam z głodu. Pamiętam, jak pokłóciłam się kiedyś z mamą na wakacjach. Wyjście do piekarni było dla mnie większą atrakcją, niż pójście na plażę. Powiedziałam, że chcę trzy pączki i pół kilo ciastek. Mama spojrzała na mnie z niedowierzaniem i odpowiedziała, że kupi mi jednego pączka i mały woreczek ciastek. Poczerwieniałam ze złości. Pamiętam to uczucie. Pomieszanie wściekłości z rozczarowaniem. Tak naprawdę miałam wtedy ochotę przywalić mamie. Byłam grzeczną dziewczynką, która straciła nad sobą absolutną kontrolę. Jedyne co mi pozostało to zacisnąć mocno pięści, obrócić się na pięcie, zrobić obrażoną minę i nie odzywać się aż do obiadu. Miałam wtedy piętnaście lat. Dziś mam trzydzieści lat i nie jem pączków. Nie jem też ciastek. Od początku roku nie jem chleba i w ogóle staram się myśleć o jedzeniu jak o paliwie, a nie jak o najprzyjemniejszej części dnia. Jeszcze dwa lata temu, zanim zaszłam w ciążę, wydawało mi się to niemożliwe. Pracowałam w dziale marketingu dużej firmy w jednym z warszawskich wieżowców. Razem z kilkoma innymi młodymi kobietami. Pasowałam tam jak pięść do nosa. Moje koleżanki były  szczupłe, zadbane (nie, żebym chodziła brudna, ale jednak była różnica w ogólnym outficie), świadome swoich potrzeb i ograniczeń. One wyglądały jak z „Dzień dobry TVN”, a ja bardziej jak ze „Sprawy dla reportera”. W pierwszym dniu pracy usłyszałam pytanie: „Kto idziecie na szatana?”. Wszystkie poderwały się z miejsc gorączkowo. Zaczęły mówić: „No dobra, ale tylko ten raz”; „Hmm… ostatni raz w tym tygodniu”; „ Ja już miałam nie iść, bo przytyłam ostatnio, ale niech wam będzie.”. Zapytałam: „O co chodzi?”. Koleżanka wytłumaczyła mi, że idą do bufetu kupić coś słodkiego. Stąd określenie „na szatana”, bo szły zgrzeszyć… Nie poszłam z nimi. Nie musiałam. Miałam szafkę pełną batoników. Było dla mnie niesłychane, że można się tak ograniczać. Wariatki, myślałam, anorektyczki jakieś, przecież są chude, to mogą jeść słodycze, przesada zupełna… Nie pasowało mi wtedy to jak wyglądałam. Miałam nadprogramowe 20 kilogramów. Ciągle czułam się pełna, ospała, wyssana z energii. Przy każdym ruchu się pociłam. Nie pomagały nawet antyperspiranty. Niestety nie można ich było stosować na całym ciele, a tym bardziej na twarzy, po której pot spływał mi strumieniami przy pierwszym lepszym spacerze. W końcu postanowiłam coś z tym zrobić. Była dieta pudełkowa. Zawiodła, bo ciągle było to samo do jedzenia i po miesiącu mi się znudziło. Była dieta z Vitalią, czyli jadłospisem online. Zrezygnowałam po tygodniu, bo nie mogłam nadążyć z przygotowaniami i zakupami. Była kuracja oczyszczająca, w ramach której badałam co dzień mocz i brałam odpowiednie suplementy. Zrezygnowałam, bo nie mam natury cierpliwej laborantki. Była też modna dieta Dukana. Nie dotrwałam nawet do końca pierwszej fazy, miłość do chleba zwyciężyła. Były wypady na squasha. Zrezygnowałam z tego po kilku razach, bo za bardzo bolały mnie kolana. Była jeszcze masa innych modnych rzeczy, takich jak na przykład hula hop z wypustkami. Miałam dzięki temu odzyskać talię osy, ale za bardzo bolały mnie krzyże. Szybko schowałam do szafy. Kupiłam wielką piłkę. Do dziś czasem na niej siedzę, ale raczej nie używam do ćwiczeń, nie wiem jak się do tego zabrać. Był też kurs jogi online. Skończyło się na wielkich zakupach. Zaopatrzyłam się w matę  i spodnie do jogi oraz klocki. Niestety nie miałam kiedy ćwiczyć. I tak dalej… Nie było tylko jednego – prawdziwej motywacji. Bo nie można schudnąć, prowadząc jednocześnie życie łasucha kanapowego. Można przestać się obżerać, ale jeśli to jedzenie kompulsywne to mocne postanowienie poprawy wystarcza na krótko. Pierwszy raz dowiedziałam się o co chodzi z kompulsywnym jedzeniem u psychologa. Poradził mi wtedy zapisywać każdą emocję, po której łapczywie sięgałam po jedzenie. Wkurzało mnie to ćwiczenie, ale to był pierwszy mały krok do przełamania złych nawyków. Musiałam się na chwilę zatrzymać zanim poszłam w „kabanosowe tango”. Wahanie nie sprzyja nawykom. Nawyki są automatyczne. Potem polecił mi przejść się na spacer, gdy odczuwałam przemożną chęć jedzenia. Wyśmiałam go w duchu. Oczywiście, że nie zadziałało. Teraz stosuję się do tego. Pomaga czasami jak jestem zdenerwowana lub coś mnie zasmuci. Staram się to „wychodzić”, wprawić ciało jak najszybciej w ruch.  Jak mawiają SpecBabki: „Ciało jest silniejsze niż emocja”. Potem kazał mi wypisać wszystkie małe przyjemności i stosować wymiennie z jedzeniem. To było już coś możliwego do wykonania.  Polecił mi ruch. Nigdy nie byłam fanem sportu. Miałam takie przekonanie od dziecka, że albo ktoś się dobrze uczy i jest „myślący”, albo biega po podwórku, robi fikołki na trzepaku i „rozumem nie grzeszy”.  Ja aspirowałam do kategorii myślicieli. W szkole marzyłam o zwolnieniu z wfu. Zawsze mówiłam, że ze sportów najbardziej lubię szachy i karty. Do głowy mi nie przyszło, żeby się pocić, męczyć, że w tym można odnaleźć jakąkolwiek przyjemność. Cała ta moda na bieganie, zdrowy styl życia, ćwiczenia a’la Chodakowska czy Lewandowska mnie śmieszyła. Psycholog powiedział mi, że dla dobrego samopoczucia należy się intensywnie ruszać przynajmniej pół godziny dziennie. Wtedy zaczynają pojawiać się endorfiny. Klaudia podczas coachingu dodała jeszcze, że regularne uprawianie sportu pomaga wyrobić sobie samokontrolę, co przekłada się na inne dziedziny życia. Te argumenty mnie przekonały. Przełamałam się. Zmieniłam przekonanie. Poszłam za ciosem i zapisałam się na siłownię. Na początku nie czułam się tam jak ryba w wodzie. Stoczyłam wiele walk przy tej okazji, ale próbowałam. Pamiętam po którymś skończonym treningu, wyszłam z siłowni upocona jak świnia. Weszłam po schodach do budynku, w którym mieszkam. Spojrzałam na morze, pomyślałam wtedy, że mogę wszystko. To były endorfiny. Później chodziłam na siłownię dość regularnie. Dziwiłam się ludziom, którzy czasem na FB pisali, że przestali regularnie trenować i trudno im znów wrócić na siłownię. Jak to możliwe, myślałam z pogardą o innych. Przyszła jesień. Zimno, ciemno, wiatr i deszcz. Słabsza odporność, kichanie, ból głowy. Zrobiłam przerwę od siłowni. Później był wyjazd na święta do Polski. Właśnie wtedy, gdy już myślałam, że nie mam problemu, wszystko szlag trafił. Pięć kilo w trzy tygodnie. Festiwal chleba, tłustych frankfurterków, drożdżówek, ciast, piwa, wina… Odpuściłam po całości. Wróciłam na początku roku do domu. Miałam dość tego niezdrowego jedzenia. Czułam się źle od nadmiernych kilogramów. Chciałam wrócić na ścieżkę zdrowia. Chciałam też w końcu wyglądać jak kiedyś i czuć się dobrze. Chciałam panować nad emocjami. Zrozumiałam w końcu, że to duży projekt. Nie zrobię tego mimochodem. Muszę mieć plan i muszę być uważna. 

Skalpel Chodakowskiej.

Usiadłam nad kartką A4. Zaplanowałam posiłki na cały tydzień. Przede wszystkim, żeby nie czuć głodu, bo wtedy tracę kontrolę. Prawidłowe jedzenie to 70% sukcesu. Należało dołożyć do tego ćwiczenia. Trafiłam a FB na metamorfozy Chodakowskiej. To był ten moment kiedy dostałam ostatecznego kopa. Też tak mogę, pomyślałam. Zrobiłam szybkie rozeznanie wśród programów treningowych Chodakowskiej. Już chciałam zamówić pakiet płyt, wszystkie kusiły tytułami: „Metamorfoza”, „Turbo spalanie”, „Sekret”, „Skalpel 2”…. W końcu się opamiętałam i wybrałam pierwszy lepszy zestaw ćwiczeń na YT. Padło na „Skalpel”. Sugestywna nazwa zrobiła swoje. Postanowiłam, że zacznę od konsekwentnych treningów w domu co drugi dzień. Proste zasady. Bez wymówek. W kolejnych tygodniach wymiennie z siłownią. Wykonałam ćwiczenia tego samego dnia. Wyglądały niewinnie, ale pod koniec pot leciał mi ciurkiem po wszystkich częściach ciała. Czułam jak niewidzialny skalpel zeskrobuje niechciany tłuszczyk z mojego ciała. Trwam w tym postanowieniu. Czasem mam ochotę się skusić na małe co nieco. Jednak wtedy myślę, czy ta marna chwila przyjemności jest tego warta? Przypominam sobie tysiące przyjemnych chwil, które zakończyły się oponą na brzuchu. Kontrola to klucz do drzwi, za którymi kryje się sukces. Jestem uważna, gdy wychodzę na zakupy. Staram się być wyspana i najedzona. To jest podstawa. Mam w zanadrzu inne przyjemności niż jedzenie. Ciepły prysznic. Banalne, a działa jak ciastko z kremem. Dziś rano się zważyłam. Dostałam skrzydeł, bo to działa. Szybko wróciłam na ziemię. Uważność włączona na full. Kiedyś pierwszy lepszy sukces potrafił być gwoździem do trumny trwałych rezultatów. Kilka kilo w dół, zdrowa rutyna, to był dla mnie sygnał, że problemu już nie ma. W filmie „Kawa i papierosy” jeden z bohaterów częstowany papierosem mówi, że rzucił palenie. Po czym sięga po papierosa tłumacząc sobie, że skoro już nie pali to może pozwolić sobie na jednego. Tak wypala papierosa za papierosem i wraca niepostrzeżenie do nałogu. Ja wiem, że nie mogę sobie pozwolić na jednego, że już nie chcę. SpecBabki często powtarzają,  że jeśli znajdziesz dostatecznie silne dlaczego, znajdziesz każde jak. Dziś wiem dlaczego. Nie chodzi o próżność. Chodzi o zdrowie. Fizyczne i psychiczne. Dziś wiem jak. Konsekwentnie, dzień po dniu, najprościej jak się da. Jeśli mi się udało, to każdemu może się udać. Serio. Jak Tobie idzie?